Znacie to uczucie, kiedy przeprowadzając się do nowego mieszkania, po raz ostatni zamykacie drzwi tego poprzedniego? Przecież idzie nowe, lepsze. A mimo to, ciężko jest się pożegnać z tym starym.
To tylko cztery ściany, a niejednemu z nas podczas przeprowadzki łza zakręciła się w oku. I nic dziwnego. Opuszczamy miejsce, w którym narodziła się masa wspomnień, które zapamiętamy do końca życia.
Właśnie to uczucie towarzyszyło mi, kiedy kilka dni temu odkładałem maskę Vadera na półkę. Ta maska to tylko kawałek plastiku, ale podobnie jak ze starym mieszkaniem ciężko mi się z nią rozstać. To przez ten kawałek czarnego plastiku moje życie w ciągu ostatnich kilku tygodni wywróciło się do góry nogami. To przez ten kawałek czarnego plastiku nauczyłem się wielu nowych rzeczy. I wreszcie, to przez ten kawałek czarnego plastiku wyszedłem poza swoją strefę komfortu tak daleko, że chyba zgubiłem drogę powrotną.
Ten tekst jest długi. Bardzo długi. Właśnie sprawdziłem, i ma ponad 2000 słów, a szacowany czas przeczytania całości to dokładnie 10 minut. Pozwólcie, więc, że podzielę go na kilka rozdziałów.
Skąd pomysł
Spośród wszystkich pytań zadawanych mi w wywiadach „Skąd pomysł na projekt?” jest zdecydowanie na pierwszym miejscu. Odpowiem więc i tutaj.
Swój pierwszy projekt fotograficzny rozpocząłem 14 sierpnia 2013 – to był typowy projekt 365. Robiłem zdjęcia codziennie, aby nauczyć się obsługi aparatu i podszkolić w dobieraniu światła i kadru. Fotografowałem codzienne życie. Swoje i najbliższych. Tylko jedno z codziennie zrobionych publikowałem na blogu.
Po 365 dniach opublikowanych fotografii było dokładnie 365. Ani jednego opuszczonego dnia. Od aparatu uzależniłem się na tyle, że wraz z kolegami z firmy stworzyliśmy serwis społecznościowy, który obecnie skupia kilka tysięcy osób podobnie zakręconych na punkcie fotografii. Ponad 1200 osób codziennie fotografuje i publikuje zdjęcia. Dzień w dzień.
Jestem wśród nich i ja. Kilka tygodni po skończeniu pierwszego roku rozpocząłem kolejny projekt, już we wspomnianym serwisie tookapic.com. Drugi rok skończylem 8 października 2015. Będąc absolutnie uzależnionym od codziennego fotografowania – rok trzeci rozpocząłem już następnego dnia.
Brakowało mi jednak tematu. Czegoś co pozwoli mi się kreatywnie wyszaleć. Czegoś zupełnie nowego, oderwanego od mojej codziennej rzeczywistości. Miałem kilka pomysłów – wśród nich fotograficzne reprodukcje plakatów filmowych. Ta idea jednak gdzieś się rozmyła.
Pomyślałem sobie wtedy o filmowych bohaterach i tym, że oglądając dowolny film, nie zastanawiamy się co widziana na ekranie postać robi, kiedy nie robi tego, co widzimy na ekranie (what?).
Bo przecież życie takiego Jamesa Bonda nie składa się jedynie z mieszania Martini, lania oprychów po mordach i uprawianiu miłości z co raz piękniejszymi paniami. James Bond, tak jak każdy z nas czasem musi wynieść śmieci, a zęby myje pewnie nawet częściej, chociaż tego na ekranie nie widać.
Pozytywnych bohaterów dość łatwo jest nam sobie wyobrazić w przyziemnych sytuacjach codziennego życia. Znacznie ciekawiej byłoby, gdybym do robienia zakupów zmusił czarny charakter. I tu pojawił się problem – którego ze złoczyńców wybrać?
H. Lecter? J. Doe? Obaj panowie wyglądają raczej zwyczajnie i zlecanie im typowo ludzkich zadań nie byłoby ani wyzwaniem ani nie byłoby specjalnie ciekawe.
Zacząłem przeglądać rankingi kinowych czarnych charakterów. W czołówce zawsze plasował się Darth Vader. Bingo – pomyślałem. Czarna, błyszcząca maska, skórzane rękawice, ciemna strona mocy i ciężki oddech – to powinno się udać.
Sprzęt, kulisy i zdjęcia
Wielokrotnie pytano mnie kto się przebiera, kto robi zdjęcia, gdzie mam studio i ile osób jest w ekipie odpowiedzialnej za projekt. Osoba jest jedna. A „studio” mam w jednym z pokoi w domu.
Od blisko dwóch lat nie robię zdjęć lustrzanką. Wszystkie fotografie D.Vadera były zrobione bezlusterkowcem – Olympusem OM-D E-M5. Większość powstała przy użyciu niezłego obiektywu M.Zuiko 17mm f/1.8.
Sprzęt do oświetlenia sceny to jedna lampa Quantuum Move 400 – zdecydowowanie za mocna na moje potrzeby. Do tego nieduży softbox tej samej firmy. Zdjęcia, które wyglądają na zrobione w dzień (tak naprawdę były robione w zupełnej ciemności) były oświetlone wspomnianą lampą, natomiast błysk rozpraszała duża płachta bardzo cienkiego materiału rozwieszona na stelażu. Do kupienia w każdej hurtownii materiałów (wystarczy poprosić o coś co ładnie rozproszy światło).
Wbrew pozorom zrobienie jednego zdjęcia to nie kwestia naciśnięcia spustu migawki. Pomijając opracowanie samej sceny, produkcja każdej takiej fotografii zajmowała od 30 minut do kilku godzin. I nie ma, że boli.
Nie mam pilota do aparatu. Nie mam nawet wężyka. Do strzelania selfie musiał wystarczyć samowyzwalacz. Od momentu wciśnięcia spustu migawki miałem 12 sekund na założenie rękawic i ustawienie się w wybranej pozycji. Czasem udawało się za trzecim, czasem za trzydziestym trzecim razem. Czasem kończyłem zdjęcia mokry od potu i z wyraźną zadyszką.
To nauczyło mnie, że zdjęcie powinno być „zrobione” długo zanim jeszcze zacznę ustawiać scenę. Powinno być zrobione „w głowie”. W większości przypadków wiedziałem dokładnie jak ma wyglądać gotowy obraz. Dzięki temu oszczędziłem sporo czasu na eksperymentowaniu.
Każdy dzień projektu był męczący, ale każdy był niesamowicie satysfakcjonujący. Nie da się ukryć, że podczas tworzenia niektórych zdjęć bawiłem się wybornie, co z resztą widać na fotkach z „making of”.
Nie da się również ukryć, że część obrazów, to bardziej fotografiki niż zdjęcia. Photoshopa jest w nich naprawdę sporo. Podczas tych dwóch miesięcy podszkoliłem się np. w pracy z maskami.
Zamieszanie i strefa komfortu
Do redaktorki Mashable link z galerią D. Vadera wysłałem 17 listopada, kilka minut po 1 w nocy. Nad ranem artykuł piął się już na szczyt wśród najpopularniejszych.
Temat podchwycili ludzie z Bored Panda, gdzie galerię opublikowałem kilka dni wcześniej (tylko, że wtedy nie podobała im się aż tak bardzo).
Momentalnie rozdzwonił się telefon, a maile zaczęły spływać w tempie kilku na minutę. Dzwoniły telewizje, stacje radiowe, gazety, serwisy internetowe. Maile przychodziły od najwiekszych redakcji, dużych serwisów ale i od osób prywatnych.
I tu pojawia się temat strefy komfortu. Ja wiem, że można kręcić bekę z kołczowego podejścia do życia. Ale są momenty, kiedy nawet w tych motywacyjnych gadkach znaleźć można dobrą radę.
Ktoś na Facebooku napisał mi „Podziwiam, że ci się chciało.” I na tym polega cały myk. Nie chciało mi się. Bardzo mi się nie chciało. Naprawdę nie pamiętam, żebym chciał uniknąć czegoś bardziej niż całego tego zainteresowania.
If it scares you, it might be a good thing to try. – Seth Godin
Z wystąpieniami przed kamerą nigdy nie miałem nic wspólnego. Bałem się cholernie, że się wygłupię, że zostanę jakimś pieprzonym memem gorszym od tego, który głosował na Szymborską, bo mu matka kazała.
Nie chciało mi się. Myślałem sobie – „Olej, po co ci to, daj sobie spokój. Nie błaznuj. Idź, wypij sobie piwko.” Z drugiej strony wiedziałem, że może nie być drugiej takiej okazji, żeby nabyć nowych, ciekawych doświadczeń.
Jeszcze tego samego dnia w naszym biurze pojawiły się dwie ekipy telewizyjne. TVP i TVN. Wystąpiłem. Nieogolony. Nieuczesany. Bo przecież z marszu i właściwie bez ostrzeżenia. Pierwszy wywiad z lampą i okiem kamery wlepionym w mój zakazany pysk był stresujący. O czym mówiłem dowiedziałem się dopiero oglądając się w TV.
Ludzie z Pytania na Śniadanie i Dzień Dobry TVN dzwonili na zmianę próbując namówić mnie, żebym to u nich wystąpił najpierw. To miłe. Dziwne. Ale miłe.
Na początku grudnia ekipa TVN pojawiła się u nas w domu celem nagrania materiału do pokazania przed wejściem na żywo w DDTVN. 3 dni zdjęć. Od 8 rano do wieczora. Męczące ale bardzo pozytywne doświadczenie.
Okazało się, że kamera nie jest wcale taka straszna. A ludziom z TV naprawdę zależy, żeby nie narobić siary. Magia montażu potrafi zdziałać cuda i nawet z najbardziej sztucznych ujęć udało się zmontować całkiem niezły materiał. Mieliśmy też kilka rozmów z operatorem i dźwiękowcem o kulisach pracy przy najróżniejszych programach.
Po trzech dniach z kamerą właściwie non-stop skierowaną w moim kierunku występ live w studiu DDTVN był tak naprawdę formalnością. Z okazji premiery nowych Gwiezdnych Wojen zaproszono mnie również do Radia Białystok. Zamiast trząść się ze strachu, pojechałem i pogadałem z prowadzącą na totalnym luzie. A pewnego ranka jadąc rano do pracy usłyszałem swój głos w Radiu Zet, którego redaktorzy kilka dni wcześniej rozmawiali ze mną przez telefon.
Jeszcze kilka miesięcy temu na propozycję występu choćby w lokalnej telewizji odpowiedziałbym „No co Wy, ja nie umiem, wstydzę się. Weź się, tato.” Dzięki projektowi wiem, że potrafię nie zrobić z siebie durnia, nawet w TV czy radiu na żywo. Dziś, w przypadku propozycji wystąpienia przed kamerą czy wypowiedzenia się do gazety na jakiś temat nie myślę „Kurde, lepiej nie, jeszcze coś palnę.” tylko „Spoko. Czemu nie.”
Beka z kołczów to jedno. Wyjście ze strefy komfortu to drugie. I tak jak tym pierwszym w ogóle nie warto się zajmować, tak tego drugiego naprawdę warto spróbować. Mnie ze strefy komfortu wystrzeliło tak daleko, że od kilku ładnych tygodni staram się znaleźć drogę powrotną. Ale mimo wszystko mam nadzieję, że jej nie znajdę.
Efekty i liczby
Dzień po publikacji artykułu na Mashable, widząc, że powoli lawina rusza uderzyłem do chłopaków z Brand24, żeby pomogli mi stworzyć projekt, który będzie monitorował wzmianki i buzz wokół moich zdjęć. 20 minut później dane już były gromadzone w moim panelu.
Zasięg w social mediach przekroczył 11.000.000. Podejrzewam, że byłoby tego znacznie więcej gdyby dokładniej skonfigurować monitoring. To jednak i tak niezłe osiągnięcie jak na typka spod Białegostoku.
Szał trwał około miesiąca. W tym czasie odebrałem ponad 500 maili z pytaniami o wykorzystanie zdjęć, odpowiedź na kilka pytań odnośnie projektu czy zaproszenia do mediów. Zasięg w social media wzrósł ponad dwukrotnie. +300 obserwujacych na Twitterze. +1000 na Facebooku i +3000 na Instagramie.
Wystąpiłem w czterech różnych programach TV, w tym jednym na żywo. W dwóch stacjach radiowych. Moje zdjęcia znalazły się w gazetach na całym świecie, w tym w niemieckim wydaniu Focus’a (jako zdjęcie tygodnia) i Malezyjskim ELLE.
Projekt od początku do końca prowadzony był w serwisie tookapic. To była świetna okazja, żeby sprawdzić potencjał promocji viralowej. Efekty?
W listopadzie dostaliśmy potężny zastrzyk ruchu. 40% wszystkich odwiedzających od października 2014 zawitało na stronę właśnie w listopadzie 2015. To był także najlepszy miesiąc jeśli chodzi o rejestrację użytkowników i liczbę uploadowanych zdjęć. Bez specjalnych rewelacji – ale mimo wszystko najlepszy. Po raz pierwszy przekroczyliśmy 1.000.000 odsłon w ciągu 30 dni.
To był też pierwszy miesiąc, kiedy serwery przestały dawać radę. Pojawił się sygnał do zmiany infrastruktury. Dziś tookapic śmiga już stabilnie na kilku serwerach Amazona, a nagły wzrost ruchu nie powoduje paniki.
Co ciekawe, ani ruch z Mashable, Bored Panda, Reddit’a ani innych zagranicznych serwisów nie specjalnie nam zagrażał. Serwery zaczęły dymić dopiero po tym jak zdjęcia D. Vader’a trafiły na główną stronę Gazeta.pl.
O tookapic przypomniały sobie też wszystkie serwisy około startupowe, do których regularnie pisałem przez ostatni rok. Rozumiem, żebym raz wysłał jakąś suchą notkę prasową – mogli przeoczyć.
O Boże! Nie wiem jak to się stało, że przeoczyłem Twojego maila wcześniej – chcielibyśmy napisać o tookapic. Zaczęlibyśmy od zdjęć Vader’a.
Drogi redaktorze, ja natomiast nie wiem jak to się stało, że przeoczyłeś wszystkie 6 maili ode mnie. A zbieg okoliczności, który sprawił, że przypomniałeś sobie o nich właśnie w drugiej połowie listopada można z powodzeniem zaliczyć do grona niewielkich cudów.
Tookapic zauważyli również inwestorzy. To – po występach przed kamerą – kolejne nowe i bardzo wartościowe doświadczenie, które wynikło z przebieranek za upadłego Jedi. Rozmowy trwają.
Jednym z najlepszych efektów całego zamieszania jest potężna baza maili i telefonów bezpośrednio do redaktorów i dziennikarzy z największych polskich i zagranicznych mediów. Ci, którzy kiedykolwiek próbowali dotrzeć do kogoś takiego – wiedzą, że nie jest to wcale takie proste. A jeśli nawet się uda, to dobrze mieć jakiś punkt zaczepienia. „To ja, ten pajac co paradował w TV w masce Vader’a.” to świetny tzw. ice breaker.
Tych wszystkich kontaktów nie zawaham się użyć, szczególnie, że sami dziennikarze zachęcają do tego dość mocno. „Daj znać jak znowu coś wymyślisz.” usłyszałem chyba od każdego z nich.
I co teraz?
Pytacie mnie, czy planuję kolejny taki projekt? Otóż, nie planuję. Czarne charaktery w codziennych, przyziemnych sytuacjach już były i do tego raczej nie wrócę.
Myślę też, że popularność jaką zdobył D.Vader ciężko będzie mi przebić. Nic nie jest niemożliwe, ale też nie będę próbował niczego na siłę. Będę robił swoje i dla siebie, bez parcia że coś musi „chwycić”.
tookapic powoli będzie stawał się wylęgarnią podobnych, niesamowicie kreatywnych projektów. Konieczność codziennego robienia zdjęć pobudza twórców. Powstają co raz ciekawsze fotograficzne serie. O niektórych z nich może się zrobić głośno w najbliższych tygodniach.
Na koniec chciałbym tylko – powtarzając się – wspomnieć, że warto robić coś nowego. Warto próbować nowych rzeczy. Gdyby ktoś 3 lata temu powiedział mi, że dzięki codziennemu robieniu zdjęć wystąpię w telewizji śniadaniowej i dotrę do 11 milionów ludzi – popukałbym się w czoło.
Właśnie teraz jest wyjątkowo dobry moment, żeby rozpocząć swój projekt 365. Kto wie, gdzie zaprowadzą cię twoje zdjęcia…